Nie zawsze możesz dostać to, czego chcesz. Ale jak się okazuje, jeśli się czasem starasz, to dostajesz to, czego potrzebujesz.

Dr Lisa Cuddy


Izba przyjęć: Doktor House nie boi się prawdy

Autor: ToAr | Kategoria: Aktorzy | data: 2 września 2010 | Odsłon: 1648


Wywiad przeprowadzony z Lisą Edelstein. Z Lisą Edelstein rozmawia Barbara Hollender.



Rz: Od czego, pani zdaniem, zależy, czy telewizyjny serial odniesie sukces?

Lisa Edelstein: To wypadkowa bardzo wielu rzeczy. Nie ma recepty na sukces i trudno powiedzieć z góry, czy serial będzie się cieszył powodzeniem. Reakcja widzów zawsze jest niespodzianką.

Od długiego czasu widownia kocha seriale, których akcja toczy się w szpitalu. Czym pani to tłumaczy?

Nie ma miejsca, w którym codzienne życie układałoby się bardziej dramatycznie niż w szpitalu. Tutaj przecinają się rozmaite kulturowe tradycje i różne ludzkie postawy. A poza tym wszyscy boimy się śmierci i wszyscy chcemy do ostatniej chwili zachować nadzieję, że uda się wygrać z losem.

„Dr House” pojawia się na ekranie już od sześciu sezonów, w Stanach we wrześniu ruszy siódmy sezon. Ten staż jest oczywiście ciągle znacznie krótszy niż np. „Ostrego dyżuru”, ale serial ma coraz większą rzeszę fanów na całym świecie.

Miło to słyszeć. My opowiadamy o bardzo ciekawych i nietypowych przypadkach medycznych, a na pierwszy plan wysuwa się w nich zawsze pacjent. „Ostry dyżur” znacznie bardziej przypomina soap-operę koncentrującą się na miłościach, małżeństwach czy rozczarowaniach życiowych samych lekarzy.

Pani bohaterka Lisa Cuddy jest endokrynologiem, dziekanem medycyny i administratorką szpitala. Kobieta energiczną i bardzo zasadniczą. Członkowie ekipy „Dr. House’a” mówią w wywiadach, że prywatnie jest pani zupełnie inną osobą.

To prawda. Mam znacznie lżejszy niż Cuddy stosunek do życia. Inaczej się zachowuję, inaczej ubieram. Ludzie, którzy mnie poznają, są zdziwieni, jak bardzo jesteśmy różne. No, ale w końcu na tym polega aktorstwo. Zresztą coś nas też łączy: kochamy niezależność.

Gra pani kobietę interesującą i nowoczesną, ale mam wrażenie, że ta nowoczesna kobieta tęskni czasem za stabilizacją i rodziną.

Nie sądzę, by Cuddy chciała wychodzić za mąż i być czyjąś żoną. Pewnie chciałaby mieć dziecko i jakoś ten problem rozwiązuje. Tu rozumiem jej wybory. Mam przyjaciół, którzy mają szczęśliwe rodziny i wychowują wspólnie dzieci, ale też znam wielu singli, którzy tego nie potrzebują. Ja sama nie założyłam rodziny nie dlatego, że jestem przeciwniczką rodzenia dzieci. Po prostu tak, a nie inaczej ułożyło mi się życie. I musiałam się z tym pogodzić, bo inaczej być może nie potrafiłabym się czuć szczęśliwa. Każdy ma prawo do swojej własnej drogi. Moja bohaterka też.

Czy myśli pani, że przez tych sześć lat Cuddy się zmieniła?

Bohaterowie seriali w gruncie rzeczy nie bardzo mogą się zmieniać, bo po pierwsze widzowie się do nich przyzwyczajają, po drugie mogłaby wówczas runąć cała koncepcja cyklu, a wreszcie – po trzecie – człowiek w ogóle tak bardzo się nie zmienia. Dlatego powiedziałabym raczej, że po prostu w miarę upływu czasu poznajemy nowe cechy naszych bohaterów, obserwujemy ich w różnych sytuacjach, dokopujemy się głębiej do ich psychiki.

Ciekawa jestem, czy rozmawia pani czasem ze scenarzystą Davidem Shore’em i czy ma pani wpływ na losy swojej bohaterki?

David jest wyjątkowo otwartym człowiekiem. Miałam kilka pomysłów, którymi się z nim podzieliłam, a on zwykle starał się je wykorzystać. Taki rodzaj współpracy zdarza się w kinie i w telewizyjnych serialach, a nawet w soap-operach niezmiernie rzadko. Ale też ja nigdy nie próbowałam na Davida w jakikolwiek sposób naciskać. Nie śmiałabym tego robić. Myślę, że on wykonuje znakomitą, niewiarygodną wręcz, robotę.

Pani ojciec był lekarzem, teraz pani gra lekarza i dyrektora szpitala. Jest pani już ekspertem w sprawach medycznych?

Ekspertem? Nie! Do tego trzeba skończyć wieloletnie studia.

A pani znajomi nie proszą o rady w sprawach zdrowotnych?

Zdarza się, że moi przyjaciele pytają mnie o to i owo. Występuję przecież w medycznym serialu od lat, trochę się napatrzyłam, poznałam słownictwo medyczne. Poza tym kocham medycynę i uwielbiam rozwiązywanie tych niesamowitych zagadek, jakimi w „Dr. Housie” bywają kolejne przypadki chorobowe. Dlatego w życiu lubię bawić się w diagnozowanie, ale oczywiście nie odważyłabym się nikomu niczego radzić. Czasem nawet zaczynam coś kojarzyć, ale zawsze takie „porady” kończą się moim stwierdzeniem: „Idź do lekarza”.

Jak pracuje pani nad „Dr. House’em”? W ciągu roku powstają przecież 22 – 24 odcinki.

Zdjęcia trwają 9 i pół miesiąca, potem mamy przerwę. Dziennikarze pytają mnie często, czy nie jestem tym trybem pracy zmęczona. Otóż nie jestem. Uwielbiam pracę w tym serialu, bo myślę, że to wyjątkowo mądry cykl, który sama chętnie bym na małym ekranie oglądała.

Jak daje pani sobie radę z popularnością, którą niesie telewizja?

Nie mam z tym problemów, towarzyszące mi przejawy ludzkiej sympatii są zazwyczaj bardzo miłe. Jedyne mniej przyjemne doznania związane z popularnością wiążą się z sytuacjami, w których nagle wokół mnie zbiera się tłumek. Tego nie lubię.

Naprawdę? Podobno już w latach 80. prowadziła pani w Nowym Jorku życie, jakie dzisiaj jest udziałem celebrytów. Była pani znana w kręgach artystycznych. Ale tę swoją pozycję wykorzystała pani do napisania i wyprodukowania musicalu „Positive Me” – o ludziach chorych na AIDS.

Poznałam wtedy nocne życie nowojorskie, bawiłam się i przyjaźniłam ze wspaniałymi, bardzo ciekawymi ludźmi. A potem nagle na to środowisko padł strach. To był czas, w którym swoje plony zaczęło zgarniać AIDS. Uczestniczyliśmy czasem w dwóch pogrzebach tygodniowo. Ja zaczęłam pracować jako wolontariuszka dla organizacji Gay Men’s Health Crisis, chodziłam do szpitali, siedziałam przy łóżkach umierających ludzi. Przede wszystkim jednak skończyłam kurs poświęcony walce z AIDS. Znałam wszystkie symptomy tej choroby, wiedziałam, jaki drogami można się nią zarazić. Ale też obserwowałam panikę, jaka wybuchła, i reakcje ludzi, w których otoczeniu pojawiał się chory. Dlatego napisałam ten musical.

Pani kariera zawodowa związana jest jednak głównie z telewizją. Jako guest star albo odtwórczyni ważnych bohaterek pojawiła się pani m.in. we „Frasierze”, „Kronikach Seinfelda”, „Skrzydłach”, „Partnerach”, „Sports Night”, „Prezydenckim pokerze”, a przede wszystkim w „Ally McBeal” i „Felicity”. Jakie płyną z tego korzyści, wiadomo: stabilizacja finansowa, gwarancja pracy przez wiele miesięcy, a nawet lat, popularność. A jakie są niedogodności pracy w serialach?

Największe niebezpieczeństwo płynące z roli w telewizji polega na tym, że aktor zwykle podpisuje kontrakt na długi czas. I proszę sobie wyobrazić, jak się czuje, gdy po zagraniu w dwóch, trzech odcinkach zda sobie sprawę, że serial mu nie odpowiada, że nie spełnia jego oczekiwań. Tymczasem umowa zobowiązuje go do kontynuowania roli, nie może po prostu powiedzieć „Dziękuję” i wycofać się. Choć muszę przyznać, że ja i tak bardzo lubię telewizję, zwłaszcza gdy dostaję się do dobrego serialu.

Miała pani szansę grania bardzo różnych, interesujących ról. Od przestępczyni czy transseksualistki aż do dyrektorki szpitala.

Uwielbiam tę różnorodność.

Ale też nigdy nie unikała pani ról trudnych, wcielania się w postacie niekoniecznie cieszące się powszechną społeczną akceptacją. Była pani luksusową, waszyngtońską call girl w „Prezydenckim pokerze”, transseksualistką w „Ally McBeal”. W „Miłości czy kochaniu” zagrała pani lesbijkę. Kreowanie takich bohaterów, i to nie w artystycznym filmie w kinie, lecz w popularnym telewizyjnym serialu, wymaga chyba od aktora pewnej odwagi? W „Miłości czy kochaniu” zagrała pani scenę lesbijskiego pocałunku. Dzisiaj wielu telewidzów oglądało pocałunek biseksualnej prawniczki C.J.Lamb z „LA Laws” czy Mariel Hemingway całującą się z inną kobietą w „Roseanne”. Ale „Relativity” było o kilka lat wcześniejsze i portretowało lesbijską miłość w bardzo naturalny sposób.

To prawda. Wiedzieliśmy wtedy, że przełamujemy jedno z tabu małego ekranu. To było coś, czego nigdy przedtem nie było w żadnym serialu ani tasiemcu emitowanym w amerykańskiej telewizji. Wszyscy twórcy „Relativity” zdawali sobie sprawę, jak bardzo jest to kontrowersyjna propozycja dla masowej widowni. Autorzy długo analizowali wszelkie korzyści i straty, jakie mogą z niej wyniknąć. W końcu jednak zagrałyśmy tę scenę.

Czy to wpłynęło na pani dalszą karierę?

Myślę, że przeszło mi potem koło nosa kilka interesujących ról, bo producenci bali się tamtego skandalu. Ale też kilka innych dostałam.

Dzisiaj telewizyjne seriale pokonują kolejne tabu, lansują też na ekranie inny typ bohatera. Twórcy seriali coraz częściej nie koncentrują się na życiu rodzin, lecz wprowadzają do telewizji fantastycznych, przystojnych prawników albo żyjące na luzie dziewczyny z wielkiego miasta. Grany przez Hugh Lauriego doktor House też przełamuje stereotyp serialowego bohatera. Chodzi z laską, kuleje, jest opryskliwy. To fenomenalnie inteligentny lekarz, który jednak potrafi być bardzo niesympatyczny dla swoich pacjentów.

On jest człowiekiem, którego trudno nie cenić. Osobą prostolinijną, mówiącą zawsze to, co myśli, niebojącą się prawdy.

Dwadzieścia lat temu taka postać nie uchowałaby się pewnie długo na ekranie. A przecież dzisiaj Gregory House wydaje się szczytem zwyczajności przy takich choćby facetach jak Dexter. Ta zmiana, która w ostatnich latach zachodzi na naszych oczach w amerykańskich soap-operach i serialach, wydaje się bardzo znacząca.

Nie wiem, jak to wygląda w pani kraju, ale u nas oblicze masowej telewizji od dawna się zmienia. Bardzo popularnym serialem jest w tej chwili na przykład „Modern Family”. To jest mocny show, przy którym nasz House jest łagodny jak baranek. Takie mamy czasy.

rp.pl



Zgłoś błądStaramy się, aby na tej stronie były jak najbardziej wiarygodne informacje. Jeżeli, więc zauważysz jakikolwiek błąd, to prosimy o zgłoszenie go wraz z podaniem linka do strony, na której się znajduje. Możesz się z nami również podzielić uwagami na temat strony. Za wszelką pomoc dziękujemy!
wasze komentarze (0)Dodaj kometarz »



Możesz być pierwszą osobą, która doda komentarz.