Witaj! [ logowanie | rejestracja ]
Widzisz, dlatego nikt was nie lubi. Pomysł bycia miłym dla innych ludzi jedynie raz do roku jest ohydny, bo usprawiedliwia bycie nędzną kreaturą przez...
Dr Gregory House
Izba przyjęć: Dr House - zbyt błyskotliwy, by się przedstawiać
Autor: ToAr | Kategoria: Serial | data: 16 listopada 2009 | Odsłon: 3808
"Dr House" to jeden z najważniejszych i najlepszych obecnie seriali telewizyjnych. Obok jego fenomenu nie można przejść obojętnie. W USA emocje budzi sezon szósty, w Polsce oglądamy premierowo sezon piąty. Sezon czwarty właśnie pojawia się na DVD, w księgarniach mamy książki, o serialu mówią wszyscy, którzy lubią tego typu produkcje. Oto obszerny materiał na ten temat opublikowany przez serwis stopklatka.pl.
reklama | czytaj dalej →
Gdybyśmy trafili na kogoś takiego jak dr House, moglibyśmy liczyć właśnie na takie pytanie na dzień dobry. Ewentualnie moglibyśmy zostać uraczeni inną, jakże zachęcającą do oddania się w jego ręce przemową, którą wygłosił w trzecim odcinku pierwszego sezonu, kiedy Cuddy zmusiła go do pracy w przychodni - co de facto było jego obowiązkiem:
Ten promyk słońca to doktor Cuddy. Doktor Cuddy prowadzi cały ten szpital, więc, niefortunnie, jest zbyt zajęta, by zająć się wami. Jestem specjalistą w dziedzinie diagnostyki z podwójną specjalizacją: z chorób zakaźnych i nefrologii. Jestem także jedynym lekarzem zatrudnionym w tej przychodni wbrew swojej własnej woli. (House odwraca się do Cuddy) To prawda, co? Ale nie martwcie się, ponieważ większość z was wyleczyłaby małpa z fiolką ibuprofenu. Skoro o tym mowa, jeśli będziecie szczególnie denerwujący możecie zobaczyć, jak sięgam po to. To jest vicodin. Jest mój. Wy go nie dostaniecie. I nie, nie mam problemu ze zwalczaniem bólu, mam problem z bólem. Ale kto wie? Może się mylę. Może jestem zbyt naćpany, by to wiedzieć. Więc kto chce do mnie?
Już tutaj pojawia się jeden z najistotniejszych aspektów dla całego serialu. House jest lekarzem, który nie lubi pacjentów. Uważa ich za kłamiących idiotów, którzy tylko przeszkadzają w prawidłowej diagnozie i skutecznym leczeniu. House ma ich gdzieś - przynajmniej pozornie. Bo tak naprawdę robi dla nich o wiele więcej, niż większość przeciętnych lekarzy - skutecznie ich leczy, rozwiązuje zagadki medyczne, z którymi nie poradziłaby sobie większość jego kolegów po fachu. W końcu sam w jednej z rozmów pyta swojego pacjenta, jakiego lekarza woli, czy takiego, który trzyma go za rączkę, gdy ten umiera, czy takiego, który przechodzi obok niego obojętnie, gdy ten zdrowieje. Tutaj pojawia się ważny element charakteru House'a - mimo bowiem ciągłego podkreślania tego, że nie obchodzi go los jego pacjentów, to jednak zawsze daje z siebie wszystko, by ci wyzdrowieli. Czy jak wolą niektórzy - robi wszystko, by rozwiązać kolejną arcyciekawą zagadkę medyczną. W każdym razie jakby na to nie patrzeć, dla pacjenta efekt jest taki sam - może zdrowy wrócić do domu. I chyba to się najbardziej liczy. A nie to, czy zajmujący się chorobą lekarz będzie dla nas miły i uprzejmy. Podobnie przecież jest w każdej sytuacji, w której mamy coś do załatwienia - idąc na przykład do adwokata i zlecając mu prowadzenie naszej sprawy nie oczekujemy od niego tego, by przejął się naszymi problemami, by posadził na kozetce, ujął za dłoń i wzruszał się naszymi życiowymi dramatami. Płacimy mu za załatwienie jakiejś sprawy i liczy się dla nas efekt końcowy.
Z powyższej wypowiedzi dra House'a wyłania się także inny problem przewijający się przez cały serial - rzekome uzależnienie naszego cynicznego doktora od Vicodinu. Prawda jest jednak taka, że przy bólu - takim jaki ma miejsce po obumarciu mięśnia i przynajmniej częściowej jego regeneracji - trudno mówić o jakiejkolwiek pewnej, stałej, normalnej dawce leku. Ból, jaki wtedy występuję jest permanentny, chroniczny i jedynym odstępstwem od niego są tylko czasowe fale zwiększonego bólu, więc doprawdy czasami dziwić mogą te moralizatorskie próby przekonania House'a do tego, że jego ból ma tylko podłoże psychiczne. Jasne, w pewnym stopniu na pewno. Jednakże wszystko, co robi House na ekranie świadczy o tym, że ból, który odczuwa jest jak najbardziej prawdziwy. Wszystkie jego zainteresowania, zajmowanie uwagi czymś innym, rzucanie się w wir pracy służy między innymi temu, by choć na chwilę odsunąć od siebie myśli o bólu, który odczuwa. Można tylko przypuszczać, ze wtedy jakoś łatwiej jest mu z nim wytrzymać, a przynajmniej nie myśleć o nim przez jakiś czas. Co - jak można się tylko domyślać - musi być cholerną ulgą w przypadku odczuwania permanentnego bólu nogi, który bez środków przeciwbólowych nie pozwoliłby nam choćby przez moment myśleć logicznie i skupić się na czymkolwiek - nie mówiąc już o rozwiązywaniu skomplikowanych problemów medycznych.
Dziwić może na tym tle szczególnie zaangażowanie Wilsona w ciągłe próby zmuszenia House'a do odstawienia Vicodinu. Dziwić to może tym bardziej, że przecież on sam ciągle ma do czynienia z ludźmi w poważnym stadium choroby, którzy także odczuwają silny ból. Wydawać by się więc mogło, że ktoś taki jak on tym bardziej powinien rozumieć House'a i to, że ból, na który się ten uskarża jest prawdziwy i że nie jest tylko wymysłem jego uzależnionego umysłu. Zanim pójdziemy dalej, zatrzymajmy się chwilę i zastanówmy się przez moment, jak to się stało, że powstał w ogóle "Dr House" i że rolę w nim dostał cierpiący na depresję Brytyjczyk, absolwent Cambridge - Hugh Laurie . Jeśli chodzi o sam serial, to zaczęło się od zamówienia stacji Fox... na serial detektywistyczny. Pojawił się David Shore, który miał różne pomysły. Lecz jakby na to nie patrzeć żaden z nich nie dotyczył serialu kryminalnego. Miał w sumie tylko jeden konkretny plan na początku - głównym bohaterem musi być cyniczny i sarkastyczny House, jego przyjacielem musi być Wilson, a jego przełożoną Cuddy. Do momentu wykrystalizowania pomysłu zmieniała się praktycznie cała reszta. Niewiele zabrakło, a moglibyśmy na przykład oglądać House'a jako profesora literatury angielskiej, teleankietera, hydraulika lub więźnia odsiadującego długoletni wyrok. Dopiero później przyszło olśnienie - serial medyczny realizowany niczym serial kryminalistyczny. Jaka jest bowiem różnica między zbieraniem dowodów i wykrywaniem przestępcy a analizowaniem symptomów i wskazywaniem przypadłości, na którą cierpi pacjent? Jak doskonale widzimy po kilku już sezonach serialu, różnicy praktycznie nie ma.
Sam Hugh Laurie zaś jakoś specjalnie nie przygotowywał się do castingu w tym serialu i prawdę mówiąc sam za bardzo nie wierzył w to, że właśnie on zostanie obsadzony w roli głównej. Zresztą, jak później przyznał, wysyłając swoje zgłoszenie nie wiedział tak naprawdę, jaką rolę odgrywać będzie jego bohater w serialu i nie zakładał nawet, że może to być główna postać. Mając bowiem niezbyt przychylną opinię na temat amerykańskich seriali z góry zakładał, że w głównej roli musi być obsadzony jakiś miły, sympatyczny, przystojny i chcący uratować cały świat lekarz - ktoś pokroju Wilsona. On sam myślał, że jego bohater będzie pojawiał się na ekranie sporadycznie, a jego udział w tym serialu nie będzie kosztował więcej niż dwa dni tygodniowo pracy na planie. Szybko jednak okazało, jak bardzo się mylił. Zanim jednak się o tym przekonał musiał wysłać swoje zgłoszenie. I tutaj musimy się cofnąć do 2004 roku, kiedy to na planie filmu "Lot Feniksa" podjął decyzję o wysłaniu swojej kandydatury. Jak już napisałem, nie przykładał się do tego za bardzo i swoje zgłoszenie nagrał w toalecie, nieogolony, w brudnych, znoszonych ciuchach. Co jak się później okazało było strzałem w dziesiątkę, bo producenci serialu, gdy tylko obejrzeli jego występ powiedzieli, że potrzebują właśnie kogoś takiego, takiego silnego, amerykańskiego (sic!) aktora potrafiącego stworzyć mocną, wyrazistą postać. Początkowo nikt z twórców nie wiedział, że Hugh jest Brytyjczykiem i na co dzień mówi z akcentem typowym dla wykształconych na uniwersytetach OxBridge Anglików z wyższych sfer. Jak już jednak powiedziano, Laurie bardzo szybko przypadł wszystkim odpowiedzialnym za produkcję serialu do gustu i kręcenie pierwszych odcinków mogło ruszyć pełną parą. Co prawda były pewne zastrzeżenia ze strony stacji Fox co do wieku Lauriego - bo jednak woleliby w roli głównej widzieć nieco młodszego aktora - jednak i ten "problem" jakoś rozszedł się po kościach i jak się później okazało nikomu nie przeszkadzało to, że główny bohater w serialu nadawanym w najlepszym czasie oglądalności dobiega pięćdziesiątki. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że też jest to jedna z największych sił serialu - przełamywanie kolejnych telewizyjnych konwencji. W tym przypadku konwencji wieku. Czy teraz ktoś byłby w stanie sobie wyobrazić zamiast Lauriego w roli House'a jakiegoś trzydziestolatka na przykład?
Produkcja serialu ruszyła - początki były trudne, bo ciągle nie wiedziano czy stacja Fox zdecyduje się na zamówienie kolejnego sezonu. Równie dobrze mogło być tak, że każdy kolejny odcinek będzie tym ostatnim. Na szczęście jednak serial bardzo szybko zjednał sobie rzeszę wiernych fanów, a po delikatnych zawirowaniach antenowych, serial - przynajmniej na jakiś czas - wpisał się na stałe do ramówki amerykańskiej stacji w najlepszym czasie oglądalności.
Zastanówmy się jeszcze przez moment, dlaczego Hugh Laurie jest tak rewelacyjny w roli dra House'a. Kim w ogóle jest Laurie? Urodził się w Oxfordzie. Jego rodzina była dość zamożna. Jego ojciec był mistrzem olimpijskim w wioślarstwie, a później praktykował jako lekarz rodzinny. Hugh otrzymał bardzo solidne wykształcenie w postaci ukończenia bodaj najbardziej snobistycznej szkoły średniej w całej Wielkiej Brytanii, czyli Eaton College. Potem zaś trafił do Cambridge, które ukończył z dwoma fakultetami - z archeologii i antropologii. W trakcie studiów, idąc w ślady swojego ojca, był członkiem reprezentacji wioślarskiej - i odnosił w tej dziedzinie całkiem spore sukcesy. Niestety jednak - ale jak najbardziej na szczęście dla jego przyszłej kariery aktorskiej - w trakcie jednych z zawodów odniósł dość poważną kontuzję, która przekreśliła jego szanse na dalsze zawodowe zajmowanie się wioślarstwem. Wtedy jednak Hugh zainteresował się na poważnie aktorstwem i zapisał się do prestiżowego, cambridgowskiego kółka teatralnego, do którego uczęszczali w tamtym czasie między innymi Emma Thompson - z którą to Laurie był przez jakiś czas związany - a także Stephen Fry - z którym to łączy go bliska przyjaźń i z którym razem stworzyli kilkanaście programów rozrywkowych dla brytyjskiej telewizji. Najbardziej znaną ich wspólną produkcją jest chyba "A Bit of Fry & Laurie", które cieszyło się dość dużą popularnością w ramówce BBC.
Z wczesnej działalności aktorskiej Lauriego jednak zdecydowanie na pierwszy plan wysuwa się udział w "Czarnej Żmii" , gdzie wystąpił w trzeciej i czwartej serii (no i przelotnie w drugiej) tej kultowej produkcji. Laurie zapisał się dzięki temu serialowi w pamięci widzów jako aktor umiejący zagrać skończonego kretyna, który pojawiając się na ekranie jest w stanie wywołać u nas ogromną dawkę śmiechu. Ten wizerunek Lauriego będzie zresztą typowy dla niego także w latach 90., kiedy występował w różnych skeczach jako "chłopiec do bicia". Pierwszą poważną zmianą jego wizerunku był występ w "Rozważnej i romantycznej", w której miał co prawda do zagrania tylko dość krótki epizod, jednak wystąpił tak udanie, że z miejsca przypadł do gustu zarówno widzom, jak i krytykom. Chwilę później wystąpił w komedii "Maybe Baby", w której wątki czysto komediowe przeplatały się z dramatycznymi, w efekcie pozwalając ukazać, że Laurie równie dobrze radzi sobie z obydwoma konwencjami. Dopiero jednak rola w serialu "Dr House" wydaje się w pełni wykorzystywać potencjał aktorski, jaki drzemie w tym aktorze. Przez wielu - i chyba jak najbardziej trafnie - rola Grega House'a określana jest rolą życia Lauriego. Można jeszcze dodać, że być może House w wykonaniu tego niebieskookiego Brytyjczyka nie byłby tak przekonujący, gdyby nie depresja, z którą zmagał się w latach 90., a także po 2000 roku, oraz wszelkie antydepresanty, które przyjmował przy tej okazji. Spora w tym pewnie także zasługa samego Lauriego, który mimo licznych sukcesów bardzo często nie wierzy w siebie i ma wrażenie, że wszystko, co robi nie jest tak dobre, jak by mogło być. Do tego dochodzi wiszące gdzieś nad nim niespełnienie ojcowskich oczekiwań i niepójście w jego ślady - nie został bowiem lekarzem. W końcu, jak to mówią Brytyjczycy, aktorstwo jest dobre jako krótkotrwała zabawa, ale potem wreszcie przychodzi taki moment, że wypada zająć się czymś poważniejszym. Jak widać Laurie nie wziął sobie tych słów do serca, ale być może nie bez znaczenia jest to, że teraz wciela się z takim zaangażowaniem w rolę lekarza, gdyż sam nigdy nim nie został.
Hugh Laurie to nie tylko aktor. To także muzyk i pisarz. Obecnie występuje w charytatywnym zespole muzycznym "Band From TV", w którym gra na pianinie. Nie jest to jednak jego debiut muzyczny. Już w trakcie przygotowywanych dla BBC programów kilkukrotnie popisywał się swoimi muzycznymi umiejętnościami, które wykorzystywał zazwyczaj do parodiowania innych muzyków. Prywatnie Laurie umie grać na pianinie, gitarze i harmonijce. Z pianinem jest związana ciekawa historia - kiedy Hugh miał około dziesięciu lat miał tak serdecznie dość nauki gry na tym instrumencie, że zagroził matce strajkiem głodowym, jeśli ta nie pozwoli mu przestać uczęszczać na lekcje gry. Tylko, że ten strajk nie był taki do końca fair. Bo jak przyznał aktor, jego mama nie miała najmniejszego pojęcia, że przezorny syn na wszelki wypadek zaopatrzył się w odpowiedni zapas czekolady na potrzeby strajku. Obecnie nieraz możemy oglądać w serialu, jak Laurie popisuje się swoją umiejętnością gry - czy to na pianinie, czy na gitarze.
Jeśli zaś chodzi o pisarstwo, to w połowie lat dziewięćdziesiątych Laurie napisał książkę "Sprzedawca broni", która jest bardzo interesującym połączeniem powieści kryminalnej i detektywistycznej z lekkim pastiszem tychże gatunków. A już niebawem ukazać ma się nowa książka Lauriego "The Paper Soldier", która w jakimś stopniu ma być kontynuacją poprzedniej. Dodatkowo aktor jest autorem licznych skeczy i scenariuszy. Macza także palce przy dialogach swojego bohatera w serialu. Jak bowiem przyznaje, czasami sam coś dopisuje do gotowego już scenariusza, proponuje własne warianty dialogów czy po prostu improwizuje na planie przekomarzając się z Wilsonem - w efekcie czego otrzymujemy autentycznie zabawne dialogi, które choćby w najmniejszym stopniu nie ociekają jakąś sztucznością.
Skoro już mniej więcej wiemy, kim jest Hugh Laurie, to zastanówmy się, co takiego niezwykłego jest w granym przez niego bohaterze, że co tydzień przykuwa tyle osób przed ekran telewizora, że zachęca te osoby do kupna kolejnych sezonów na DVD, że po prostu ludzie się nim interesują i rozmawiają o nim?
Chyba w największym stopniu jest to zasługą oryginalności tej postaci, która wnosi pewien nowy standard do telewizyjnej rozrywki. "Dr House" przełamuje w ogóle pewne stereotypy łączone z amerykańską telewizją w czasie największej oglądalności. Rzekomo seriale emitowane o tej godzinie powinny być w miarę "grzeczne", poprawne politycznie i nieść w sobie jakieś pozytywne przesłane. "Dr House" - mówiąc wprost - ma gdzieś te zasady. Jest niepoprawny, wulgarny, chwilami rasistowski i przesycony seksualnymi podtekstami. Jednak właśnie dzięki temu wszystkiemu ten serial jest po prostu taki fajny. Jest też taki, ponieważ wprowadzanie kolejnych kontrowersyjnych elementów służy tutaj czemuś więcej niż tylko zaszokowaniu widza. Służy budowaniu z góry przemyślanego wizerunku tytułowego bohatera. Zauważmy bowiem, że nawet kiedy wypowiada jakąś rasistowską uwagę, nie kieruje się tutaj jakimiś nieracjonalnymi uprzedzeniami, lecz krytykuje po prostu zachowanie tej osoby, jej charakter, a to, że jest ciemnoskóra stanowi tylko dodatkowy argument w słownej utarczce. Zresztą warto zauważyć, że to nie do House'a należy pierwszy rasistowski żart w tym serialu, lecz do Foremana, który mając włamać się do domu pacjenta zabiera ze sobą Cameron mówiąc od niej, że idąc na włam lepiej mieć ze sobą białą laskę.
Podobnie rzecz ma się z wulgarnością. House przeklina, jednak nie odbieramy tego ani przez moment, jako oznaki jego prostactwa czy małej zasobności słownictwa. Wydaje się, że twórcy "Dr House'a" zrozumieli jako jedni z nielicznych, że nie warto bawić się w hipokryzję, tylko lepiej po prostu pokazywać nasz język takim, jaki jest naprawdę. A na co dzień, co chwila możemy usłyszeć z ust naszych znajomych słowa takie jakie wypowiada House. I nie ma tutaj znaczenia, jakie wykształcenie mają dane osoby. W końcu nie powinno być tak, że trafne i zasadne używanie wulgaryzmów w pewnych sytuacjach powinno kogoś przekreślać. Przecież kiedy coś nam się podoba, to po prostu mówimy, że na przykład "House jest zajebisty". I raczej nikt się nie oburza o to słowo. Podobnie, jak wyrażenie "spieprzyć coś", które brzmi o wiele naturalniej niż jakieś eufemistyczne próby powiedzenia tego samego naokoło.
No i dochodzimy do najpikantniejszego elementu serialu, czyli licznych podtekstów seksualnych, które jakby nie było stanowią ogromną siłę tego tytułu. Już od pierwszego odcinka widzimy, jak House przekomarza się z Cameron i Cuddy. Dla wszystkich, którzy się o to oburzają, warto przytoczyć słowa House'a, w których odpowiada na wypowiedziane z oburzeniem słowa Cameron o tym, że zatrudnił ją tylko po to, by się z nią przespać. Bowiem tylko początkowo wydaje nam się, że rzeczywiście jej nie szanuje, że traktuje ją jako swoiste dzieło sztuki postawione w holu, kiedy jednak ta brnie dalej w ten temat, House wreszcie ustępuje i mówi: Ludzie wybierają drogę, która da im najwięcej, przy jak najmniejszym nakładzie pracy. To prawo natury, a ty się mu sprzeciwiłaś. Dlatego cię zatrudniłem. Mogłaś bogato wyjść za mąż, zostać modelką, mogłaś się po prostu pokazywać, a ludzie wiele by ci dali. Naprawdę wiele, ale ty nie poszłaś tą ścieżką, ciężko harowałaś, wypruwając sobie flaki.
Czyli widzimy tutaj bardzo wyraźnie, że pod płaszczykiem ironicznych, sarkastycznych, często przesyconych seksem komentarzy może się u House'a skrywać głęboki szacunek i uznanie dla drugiej osoby.
Drugim bardzo ważnym elementem wykorzystującym tematykę okołoseksualną w tym serialu są wszystkie rozmowy House'a z Cuddy, które iskrzą dobrym, erotycznym dowcipem. Zapewne nie byłoby to możliwe, gdyby nie chemia między tą dwójką aktorów. A że ich pikantne rozmowy mają swoich sympatyków, to wystarczy popatrzeć na jakiekolwiek internetowe forum poświęcone serialowi, w którym co chwila pojawiają się apele o to, aby na ekranie było jeszcze więcej tych postaci. W końcu, czy można się temu dziwić, skoro średnio raz na odcinek ci bohaterowie zaliczają tak fantastyczne wymiany zdań, jak te poniżej?
Dr Cuddy: Chcę, żebyś założył lekarski fartuch.
Dr House: Ja chcę dwóch dni wyuzdanego seksu z kimś o wiele młodszym od ciebie. Powiedzmy dwukrotnie.
Dr House: Jesteś taką samą medialną dziwką jak on.
Dr Cuddy: Jasne, że jestem. Przecież to niemożliwe, że zgadzam się z nim, bo myślę, że ma rację, a sama chcę, choć w części uczestniczyć w tym, co on robi.
Dr House: Dziwka, która lubi seks, nie przestaje być dziwką.
I może jeszcze jeden przykład tych fantastycznych dialogów:
Dr Cuddy: Nie gap się na mój tyłek, kiedy nie patrzę. Nie wpadaj do knajp na moje randki. Nie fantazjuj o mnie pod prysznicem. Ten statek dawno zatonął. Zapomnij o nim.
Dr House: Dalej mówisz o swoim tyłku? To nie statek, tylko wielki tankowiec!
Najwięcej emocji chyba jednak wywołuje stosunek House'a do religii i co za tym idzie do śmierci. Sporo zamieszania "Dr House" wywołuje w amerykańskiej telewizji choćby już i z tego powodu, że zazwyczaj unika się tam poruszania tematów religijnych w czasie najwyższej oglądalności - tak, żeby przypadkiem ktoś nie poczuł się urażony. Pod tym względem "Dr House" jest bardzo niepoprawny, bo nie dość, że wcale nie unika tematów religijnych, to jeszcze bardzo często obraża wszelkie możliwe wyznania. Chociaż trzeba zauważyć, że akurat Fox generalnie jest dość odważną stacją, jeśli chodzi o ten temat, i zazwyczaj nie boi się podejmować w swoich produkcjach zagadnień związanych z religijnością. W końcu określenie najbardziej bezbożnej amerykańskiej stacji musi do czegoś zobowiązywać.
Przyglądając się poszczególnym bohaterom serialu, nie trzeba być strasznie wnikliwym obserwatorem, by zauważyć, że w zasadzie nikt z nich nie ma dobrego stosunku do religii. Na pierwszym planie jest oczywiście dr Greg House, który otwarcie deklaruje się jako ateista. House'a wyróżnia także to, że nie tylko otwarcie przyznaje się do swojego świadomego odrzucenia wiary, ale także fakt, że wszystkich, którzy wierzą uważa za naiwnych kretynów, którzy szukają pocieszenia w jakichś banałach. House jest do tego stopnia przekonany o swoich poglądach, że decyduje się nawet przeżyć śmierć kliniczną, byle tylko mieć dodatkowy dowód na to, że nie ma żadnego życia po życiu. W jednym z odcinków czwartego sezonu nasz doktor świadomie poraża się prądem, przeżywa śmierć kliniczną, a po wybudzeniu ze śpiączki z triumfem na ustach mówi, że miał rację, że nic tam nie ma. "Tam", czyli po drugiej stronie.
Prawda jest jednak taka, że to właśnie dzięki swojemu ateistycznemu nastawieniu do życia House z tak dużym zaangażowaniem podchodzi do każdego przypadku. Jako człowiek, który odrzuca przekonanie, że życie na ziemi to tylko jakiś test, jakaś próba, że potem jest coś jeszcze, traktuje doczesne życie jakoś coś najwspanialszego i jedynego w swoim rodzaju. Dlatego zawsze jest gotów zrobić wszystko, co tylko może dla swoich pacjentów, byle tylko ich uratować, byle tylko pozwolić im pożyć jeszcze trochę dłużej, bo wie - a przynajmniej tak zakłada - że po śmierci nie ma nic.
Jego racjonalistyczny stosunek do życia pozagrobowego przekłada się także na stosunek do samej śmierci, o której mówi w tych słowach:
Nie ma czegoś takiego (jak godna śmierć - przypomnienie)! Nasze ciała zawodzą, czasami po dziewięćdziesiątce, czasami zanim się urodzimy, ale to zawsze się dzieje i nigdy nie ma w tym godności. Nie ważne, czy potrafisz chodzić, widzieć czy podetrzeć własny tyłek. To jest zawsze obrzydliwe - zawsze! Możemy żyć z godnością - nie możemy z nią umrzeć.
Wyraża się tutaj ostra krytyka postrzegania śmierci jako czegoś godnego. Mocnymi słowami przekreśla także cierpienie i ból jako coś nobilitującego. House nie widzi w tym najmniejszego sensu. Ponownie widzimy tutaj, że najważniejsze jest dla niego życie - i to tylko do tego momentu, gdy sami możemy o sobie decydować. Stąd też dla niego nienarodzone dziecko, to nie człowiek, tylko płód. I stąd też martwe zwłoki to nie człowiek, tylko rozkładająca się rzecz.
Zaznaczyłem wcześniej, że House nie szanuje osób, które przesadnie afiszują się ze swoimi poglądami religijnymi. A nie szanuje ich z tego względu, że praktycznie zawsze jest w stanie wykazać im płytkość wyznawanych przez nich poglądów lub zakłamanie. Zostało to na przykład bardzo dobrze ukazane w odcinku, w którym House musiał zajmować się nastoletnim kaznodzieją, któremu wydawało się, że przemawia do niego Bóg. Jak dość szybko się okazało, nastolatek rzeczywiście jest dość mocno nawiedzony - jednak nie przez Ducha Świętego, lecz przez chorobę, która upośledza jego umiejętność racjonalnego postrzegania świata. House komentuje to wydarzenie z wrodzonym dla siebie cynizmem: Jeśli ktoś rozmowa z Bogiem, to znaczy, że jest wierzący. Jeśli Bóg do kogoś przemawia, to znaczy, że ten ktoś jest czubkiem.
House nie ma zamiaru ani godzić się, ani tym bardziej pochwalać religijnych przekonań, ale jednak zdecydowanie daleko jest mu także do jakiegoś nihilizmu. Widzimy bowiem wyraźnie, że ma pewne zasady, których się trzyma. Oczywiście można powiedzieć, że część tych zasad jest moralnie i etycznie niepoprawna - jednak to właśnie dzięki takim, a nie innym zasadom jest w stanie uratować życie tylu osobom. Poza tym House jest skłonny wyrazić choćby zawoalowane uznanie dla osób mających silne zasady moralne - ale powtórzmy to, niewynikające z religii. Wyraża się to między innymi na przykładzie Cameron, która podobnie jak House jest ateistką, jednak kieruje się w życiu zbiorem wyraźnych zasad moralnych. House nie zawsze się z nią zgadza, jednak mamy wrażenie, że przynajmniej w pewnym sensie szanuje ją za to, kim jest.
Wiemy już, że dwójka z głównych bohaterów to ateiści. Co z resztą? Zacznijmy od Wilsona. W jednym z odcinków przyznaje się do tego, że jest Żydem, lecz zarazem bardzo szybko dodaje, że niepraktykującym. Czyli kim tak naprawdę? Można domniemywać, że także ateistą z silnymi zasadami moralnymi wynikającymi z judaizmu. Chase w młodości zaliczył nieudaną przygodę z seminarium duchownym, od tego czasu jest agnostykiem nienawidzącym zakonnic. Z kolei Foreman, przy najbardziej optymistycznych założeniach, jest człowiekiem wątpiącym, który ma serdecznie dość jakiejkolwiek religii z powodu swojego ojca, dla którego niepowodzenia syna zawsze były tylko i wyłącznie jego winą, a wszelkie sukcesy były zasługą Boga. Nic więc dziwnego, ze Foreman może się czuć rozczarowany taką postawą ojca i przez to szukać teraz innej drogi życiowej.
Jak więc widzimy, "Dr House" jest rzeczywiście jednym z najbardziej agnostyczno-ateistycznych seriali naszych czasów, w którym religia została odarta z jakiegokolwiek piękna. Prawie każdy odcinek przynosi jakąś cyniczną uwagę pod jej adresem (np. Ona ma w sobie Boga. To gorsze niż rak!). Interesujące jest w tym także to, że owa krytyka nie sprowadza się tylko do płytkiego szokowania, lecz trafnego, sarkastycznego komentarza, który pokazuje na przykład to, że osoby deklarujące się jako katolicy przywiązują się tylko do jakichś pustych, zewnętrznych oznak swojej religii, a tak naprawdę są osobami, które bardzo dawno temu rozminęły się z religijnymi przykazaniami. Nie bez znaczenia wydaje się być tutaj także fakt, że osobami, na które zawsze można liczyć, na których można polegać, które są w stanie pocieszyć i okazać trochę ciepła są nie osoby wierzące, lecz właśnie ateiści z ich zasadami moralnymi. Na pierwszym planie jest tutaj Cameron, która zawsze jest w stanie zidentyfikować się z pacjentem i wykrzesać w sobie siłę do tego, by go jakoś pocieszyć. Mimo wszystko, kimś takim jest także House, któremu oczywiście daleko do czułości Cameron, lecz jego zachowanie, jego zaangażowanie w pracę jest zdecydowanie więcej warte niż kolejne, bezmyślnie recytowane z pamięci modlitwy, z których nic nie wynika.
Kolejną wartością odartą ze wszelkiej świętości w tym serialu jest rodzina. Nie trzeba długo szukać, by natrafić na odcinek, w którym rodzina przedstawiana jest jako źródło wszelkich kłopotów. Małżonkowie zdradzają się, oszukują i okłamują. Dzieci mają sekrety przed swoimi rodzicami i generalnie za nimi nie przepadają. Rodzicie z kolei bardzo często w ogóle swoich dzieci nie znają lub się nimi nie interesują. Ukazywanie zepsucia towarzyszącego różnym związkom dotyczy tutaj nie tylko tradycyjnych heteroseksualnych małżeństw. Jeden z epizodów przynosi na przykład historię dwóch lesbijek, z których jedna trafia do szpitala z dość poważną chorobą wątroby. Konieczna będzie operacja i przeszczep płatu wątroby. Jej partnerka zgadza się zostać dawczynią. Jednak bardzo szybko wyjdzie na jaw, że decyduje się na tę decyzję tylko i wyłącznie ze względu na to, że boi się, że jej dziewczyna mogłaby ją opuścić - a dzięki tej operacji, oddaniu fragmentu swojej wątroby zyska nowy argument przetargowy. W końcu nie jest tak łatwo chyba porzucić osobę, która zaryzykowała dla nas swoje życie.
Z wizji rodziny bardzo płynnie możemy przejść do naczelnej zasady serialu wyrażającej się słowami "Everybody lies", czyli "Wszyscy kłamią". W "Dr Housie" nie ma chyba osoby, która mówiłaby prawdę i tylko prawdę. Kłamią wszyscy - a szczególnie pacjenci, którzy jak twierdzi House są idiotami próbującymi zataić jakieś swoje wstydliwe fakty z przeszłości. Fakty, które jednak mogą być bardzo istotne dla przeprowadzenia prawidłowej diagnozy. Nic dziwnego, że House nie przebierając w słowach wytyka im ich głupotę. Nie tylko jednak pacjenci kłamią. Nawzajem oszukują się także główni bohaterowie - już w pierwszych odcinkach Chase skłamał, że wcale nie podoba mu się Cameron, a jak się to wszystko potem skończyło wszyscy doskonale wiemy. Chase skłamał potem także pacjentce, nie mówiąc jej jaki jest powód jego rozkojarzenia - a w zasadzie to podał powód nieprawdziwy, bo powiedział, że jest trochę rozkojarzony z powodu kaca, a tak naprawdę chodziło o tragiczną informację dotyczącą śmierci jego ojca. Z tym motywem wiąże się zresztą jedno z licznych kłamstw House'a, który na komisji dyscyplinarnej krył w pewnym stopniu swojego pracownika. W sumie to akurat w tym przypadku można powiedzieć, że kryli się obydwaj nawzajem, gdyż jakakolwiek wpadka mogłaby mieć zgubny wpływ na ich karierę.
Kłamią także inni - Wilson okłamuje House'a w wielu małych sprawach. A wszystkim tym kłamstewkom przyświeca jeden cel - utopijna próba zmienienia House'a. Pobożne życzenia. W podobnym stylu są także wszystkie kłamstwa Cuddy, która próbuje utemperować poprzez nie House'a i próbować poprzez nie zasugerować mu, że może powinien zmienić swoje nastawienie do życia i przynajmniej brać pod uwagę to, że czasami może nie mieć racji.
Wydawać by się mogło, że ktoś, kto krytykuje wszystkich innych za wszelakie kłamstwa, sam powinien być wzorem cnót wszelakich. Tak jednak nie jest, gdyż House'owi zdarza się kłamać przynajmniej równie często, co innym bohaterom. Nie zmienia się u niego w zasadzie tylko motyw - zaspokojenie własnych, egoistycznych potrzeb. A to jakieś podrobienie podpisu, byle tylko dostać dodatkowe tabletki Vicodinu, a to nawet symulowanie raka mózgu (przy wykorzystaniu "pożyczonych" wyników badań jednego z pacjentów), by otrzymać dawkowany bezpośrednio do mózgu narkotyk uśmierzający ból. House kłamie także w sytuacjach, od których może zależeć życie pacjentów - gotowy jest do wszelakich oszustw i krętactw, byle tylko załatwić na przykład salę operacyjną dla swoich pacjentów.
Wydaje się jednak, że najbardziej House kłamie w kwestii swoich uczuć i tego, że jest tylko i wyłącznie egoistycznych dupkiem. Kiedy bowiem bliżej mu się przyjrzymy, to dostrzeżemy, że pod tą maską, za tymi niebieskimi oczami, kryje się ktoś jeszcze - ktoś kto jest w stanie się wzruszyć i kochać. Tylko ten ktoś ukrywa się za maską cynika, bo boi się tego, że gdyby zachowywał się inaczej, to mógłby bardzo łatwo zostać zraniony. A tego House się boi. Jak wspomina Wilson bardzo trudno było mu się pozbierać do kupy, po tym jak rozstał się ze Stacey. To jeden przykład, a drugim może być na przykład odcinek, w którym House zajmował się fotograficzką, która miała urodzić dziecko w wyniku zapłodnienia in vitro. Jednak w wyniku zaistniałych komplikacji zagrożony został cały płód. House początkowo z typowym dla siebie cynizmem wypowiada się na temat bezsensowności ratowania czegoś, czego przecież nie można nazwać pełnoprawnym człowiekiem. Jednak w momencie kiedy malutkie dziecko chwyta go za palec na stole operacyjnym, widzimy, że House jest tym autentycznie poruszony i wzruszony.
To ukryte wnętrze głównego bohatera jest swoją drogą jednym z największych plusów serialu. Gdybyśmy bowiem w każdym odcinku widzieli tylko skończonego chama, to chyba raczej trudno byłoby nam polubić kogoś takiego. Jednak dzięki świetnie napisanemu scenariuszowi, doskonałemu pomysłowi na postać i perfekcyjnemu wcieleniu się w tę postać przez Hugha Lauriego otrzymujemy bohatera wielowymiarowego, który nie daje się łatwo określić ani scharakteryzować. House potrafi bowiem i wyśmiewać się, i wyszydzać i bezlitośnie krytykować wszystkich naokoło, ale potrafi także stać się czuły i wrażliwy, kiedy tego wymaga sytuacja - choćby w trakcie randki z Cameron w pierwszym sezonie. Poza tym widać, że na swój dziwny, nieco pokręcony sposób zależy mu także na Wilsonie. Nigdy by się do tego oficjalnie nie przyznał, jednak widzimy, że poprzez często podszyte dowcipem pytania próbuje się dowiedzieć, co u niego, czy przypadkiem nie ma depresji, czy nie bierze jakichś leków - jest także w stanie zrobić wszystko, byle ten pozostał jego jedynym przyjacielem. Zawsze i mimo wszystko.
Przyglądając się postaci House'a nie można pominąć aspektu związanego z jego relacjami z kobietami. House z jednej strony jest cynicznym, stroniącym od ukazywania głębszych uczuć facetem (Ludzie mówią, że bez miłości nie da się żyć. Osobiście uważam, że tlen jest ważniejszy), a z drugiej strony trochę niepoprawnym romantykiem - oczywiście sam nigdy by się do czegoś takiego nie przyznał. Jednak patrząc na historię jego i Stacey widzimy, że House był naprawdę zaangażowany w ten związek i nawet po iluś tam latach był w stanie i chciał o niego walczyć. Podobnie ma się rzecz z jego relacjami z Cuddy - niby ciągle się z niej nabija, żartuje z jej nowych chłopaków, ale jednocześnie wykazuje wręcz chorobliwe zainteresowanie jej życiem osobistym i zawsze musi znaleźć jakiś pretekst, by rozwalić randkę swojej przełożonej.
To z jednej strony. A z drugiej strony mamy właśnie wspomnianego już cynika, który nie marzy o żadnym stałym związku. Najmocniej zdają się to podkreślać jego cotygodniowe środowe przygody z zamawianymi call girl, które idealnie pasują do wizerunku: nieangażującego się w nic poważnego bohatera.
Poza tym House zawsze, niczym młody chłopiec, postrzega wszystkie kobiety przez pryzmat określenia "niezła laska". Nie ukrywa przecież tego przed Cameron na początku - choć potem wyjaśnia, że zatrudnił ją nie tylko dlatego, że jest ładna, choć to wcale mu też nie przeszkadzało - a potem bardzo podobna historia powtarza się z Trzynastką w czwartym sezonie. Kiedy przez przypadek wskazał na rząd, w którym akurat ona siedziała do opuszczenia sali i pożegnania się z marzeniami o pracy u niego, to w chwili gdy zobaczył ją wychodzącą z sali, szybko - niby przypadkowo - poprawił się i powiedział, że przecież chodziło mu o zupełnie inny rząd.
Inny ciekawy przykład jest też w sezonie trzecim, gdzie zakochuje się w nim nastolatka. House wyraźnie trochę tutaj wykorzystuje sytuację i bawi się w stereotypową zabawę pod tytułem "pan w średnim wieku pozna nastolatkę". Mógłby się jej przecież szybko i skutecznie pozbyć, jednak nie robi tego i wyraźnie dobrze się bawi za każdym razem, gdy ta przychodzi do przychodni. Nie krępuje się także za bardzo, gdy ta zdejmuje przed nim koszulkę. W ostatecznym efekcie zaś, gdy udaje mu się przypadkiem ją zdiagnozować i odkryć fakt, że wcale tak naprawdę się w nim nie zakochała, wydaje się być tym bardziej wkurzony niż odczuwać ulgę z powodu uwolnienia się od natrętnej, beznadziejnie w nim zabujanej nastolatki.
Jak widać, House to postać bardzo złożona, wielowymiarowa, którą można próbować interpretować na wiele różnych sposobów. Można pokusić się o przyrównywanie go do Holmesa - z jego doskonałym zmysłem detektywistycznym i uzależnieniem, można dopatrywać się w Wilsonie Watsona - jako wiernego orędownika wiecznie naćpanego, genialnego przyjaciela. Jednak nawet najbardziej wnikliwa analiza nie będzie w stanie oddać pełnej głębi i złożoności tej postaci. Postaci, która w każdym sezonie zmienia się i ewoluuje. A wszystko za sprawą doskonałej kreacji Hugha Lauriego. Naprawdę wydaje się, że gdyby nie ten aktor, to serial nie byłby tak popularny i nie cieszyłby się tak ogromną popularnością. Obecnie nie sposób sobie wyobrazić House'a bez tego przenikliwego spojrzenia niebieskich oczu Brytyjczyka i jego niechlujnego ubioru.
"Dr House" to serial jednego bohatera i nieważne, jak ciekawi byliby pozostali, jak wiele fajnych dialogów padałoby między Cuddy, Wilsonem czy jego asystentami a Housem. Czekając na kolejny odcine,k nie robimy tego z powodu niemożliwej do opisania chęci dowiedzenia się, co tam słychać u Chase'a, Cameron czy Formana. Czekamy, bo chcemy zobaczyć, co tam u naszego ukochanego, niepoprawnego, pełnego cynizmu sukinsyna. Czekamy, bo chcemy zobaczyć, jak znów rozwiąże kolejną zagadkę medyczną, jak sobie poradzi ze wszystkimi szpitalnymi problemami. Ale czekamy także dlatego, że chcemy zobaczyć, jak zmierza się ze swoimi własnymi, prywatnymi problemami. Jak walczy z bólem nogi i wieczną frustracją. Czekamy, bo chcemy zobaczyć te małe przebłyski uczuć, którym czasami uda się wychynąć na powierzchnię spod płaszczyku cynizmu i sarkazmu. Czekamy, bo chcemy wreszcie być świadkami zdiagnozowania tocznia. Przecież to kiedyś musi być toczeń!
Sukcesy trwają, dopóki ich ktoś nie spieprzy. Porażki są wieczne.
Oby sukces tego serialu trwał jak najdłużej.
Źródło: stopklatka.pl
Poleć news innym
wasze komentarze (3)Dodaj kometarz »
Nie, tamten chłopiec z "All In" miał chorobę Erdheima - Chestera. Tocznia miał ten magik z "You Don't Want To Know"
Z tego co pamiętam to toczeń trafił mu się chyba u tego małego chłopca którego diagnozował podczas przyjęcia wydanego w szpitalu.
Niezwykle trafna analiza-bo"jak tu nie kochać tego sukinsyna"